Inspiracje -

Pomaganie przez przytulanie


Wielka podróż w nieznane, z której najpiękniejszą pamiątką okazał się… uśmiech podopiecznych - o swojej afrykańskiej przygodzie opowiada Alicja.

Przed wyjazdem tak naprawdę nie wiedziałaś, dokąd jedziesz. Nie miałaś nawet żadnego zdjęcia placówki! Wiedziałaś tylko, że w Dongorze nikt wcześniej nie był na misji. Jak wspominasz swoje pierwsze chwile po przyjeździe?
Pierwsze wrażenie: szok, nie byłam na to przygotowana psychicznie. Ale jednocześnie zachwyciło mnie piękno przyrody oraz księża i siostry, których poznałam pierwszego dnia. Ani ja, ani druga wolontariuszka nie znałyśmy miejscowego języka. Miałyśmy mieć tłumacza, ale coś poszło nie tak i go nie było. Pomogli nam miejscowi, wśród nich znalazł się jeden chłopak – student, który mówił trochę lepiej po angielsku.

Jak wyglądał twój typowy dzień?
O siódmej zaczynała się msza święta w języku plemiennym, o dziewiątej rozpoczynałyśmy pracę z dziećmi. W południe przerwa na sprzątanie klas, pranie, obiad i przygotowanie do kolejnej części zajęć. Po południu był czas na grę w dwa ognie, puszczanie baniek mydlanych, zawody sportowe czy taniec. Codziennie odmawiałyśmy też różaniec w kościele. Od osiemnastej miałyśmy czas wolny – czasami chodziłyśmy na targ wiejski, żeby kupić dzieciom kukurydzę czy pomidory, innym razem na spacery z dziećmi albo do sióstr zakonnych z Kenii, aby podzielić się doświadczeniami.

Ważną częścią wolontariatu salezjańskiego jest działalność misyjna.
Nasza ewangelizacja była o tyle trudna, że nie znałyśmy miejscowego języka – polegała więc głównie na czynach. Chciałyśmy pokazać dzieciom, że człowiek wierzący to człowiek szczęśliwy. Zawsze przed rozpoczęciem zabaw ustawialiśmy się w kółku i modliliśmy się. Uczyłyśmy dzieci prostych angielskich piosenek o Chrystusie, które później podśpiewywały pod nosem, dawałyśmy też przykład, chodząc do kościoła. Dzieci często chodziły z nami na różaniec. Nie musiały, same chciały. Mam nadzieję, że zaszczepiłam w nich tę iskierkę bożą.

Czy warunki, które zastałaś, czyli mieszkanie, wyżywienie, higiena – różniły się od tego, czego się spodziewałaś?
Początkowo warunki pozytywnie mnie zaskoczyły – murowany budynek, w którym miałam wydzielony pokój i łóżko, toalety, prysznice, posiłki trzy razy dziennie. Później okazało się, że nie jest do końca idealnie: w budynku nie zawsze była bieżąca woda, należało robić jej zapasy – a jak już się pojawiała, to nie zawsze ciepła. W pokoju było sporo „dzikich lokatorów” – karaluchów, pcheł, komarów, pająków oraz kurzu. Nie zawsze byłyśmy też w stanie zjeść to, co nam podawano – rosół składał się prawie wyłącznie z tłuszczu, a mięso jadało się ze wszystkimi chrząstkami. Ratowałyśmy się suchą bułką. Ale mimo to na warunki nie mogłam narzekać – naprawdę spodziewałam się, że będę spała w lepiance, na ziemi, bez dostępu do bieżącej wody.

Jaka była najtrudniejsza sytuacja, z którą musiałaś się zmierzyć?
Pewnego dnia wyjeżdżałyśmy z naszym księdzem do innego miasta na odpust, gdzie miałyśmy zorganizować tamtejszym dzieciakom czas na zabawach i tańcu. Nasze dzieci tego nie rozumiały. Widząc, jak pakujemy swoje mniejsze walizki i odjeżdżamy, zaczęły płakać, krzyczeć, podbiegać do auta… Nie były w stanie zrozumieć, że zaraz wrócimy. Do dziś, myśląc o tej sytuacji, czuję ciarki na plecach. Zastanawiałam się także wtedy, co będzie, jak naprawdę wyjedziemy…

No właśnie – a jak wyglądał twój powrót do kraju?
W samolocie płakałam, że nie chcę wracać do Polski. Żal był ogromny. Żal, że zostawiłam dzieci same, że coś im najpierw dałam, ale później to zabrałam. Widząc europejskie bogactwo, zastanawiałam się, dlaczego posiadając to wszystko, narzekamy, a Etiopczycy, mając tak niewiele, są radośniejsi i spokojniejsi od nas. Po jakimś czasie od powrotu przestawiłam się na tutejsze warunki i powiedziałam sobie, że moja misja nadal się toczy, tylko po nieco innym torze. Starałam się głosić przykład swojego wolontariatu wszędzie, gdzie byłam – rodzinie, znajomym, nieznajomym. Chciałam przekazać, że warto pomagać.

A jakie jest twoje najpiękniejsze wspomnienie z wolontariatu?
Uwielbiałam piątkowe popołudnia: puszczałyśmy wtedy głośno muzykę i bawiłyśmy się z dziećmi. Każdy tańczył, jak chciał, niczego nie narzucałyśmy. Na twarzach dzieci pojawiał się wtedy piękny, szeroki uśmiech, którego nie da się zapomnieć. Po zakończonych tańcach i modlitwie nasi podopieczni musieli udać się do swoich domów. Pożegnania trwały pół godziny, każde z dzieci musiało być przeze mnie przytulone chociaż raz. Jak już je przytuliłam, to kawałek odchodziło i… znowu wracało. Pod koniec rzucała się na mnie cała grupka – tak, że aż lądowałam na ziemi! Widzieć uśmiech na twarzach tych dzieci – bezcenne.

Alicja Kalinowska realizowała swój wolontariat w ramach Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego Młodzi Światu.

Rozmawiała Karolina Ludwikowska.
Wywiad pochodzi z publikacji Eurodesk Polska Międzynarodowy wolontariat młodzieży.

stopka strony