Publicystyka -

Szczęśliwa z blizną - erasmusowy foto projekt


Jako nastolatka usłyszała diagnozę: nowotwór brodawkowaty tarczycy. Pamiątkę po tamtych czasach będzie nosić już zawsze. O tym, jak blizna wpłynęła na tożsamość młodej dziewczyny, jakim projektem zaowocowała, a także o terapeutycznym wpływie Erasmusa, opowiada Natalia Łobasiuk z Trójmiasta.

JM-W: Patrząc na ciebie, widzę osobę wszechstronnie uzdolnioną. Kolorowego ptaka z ogromnym apetytem na życie. Biegasz, morsujesz, uprawiasz sporty wodne, m.in. kitesurfing.
NŁ: Dziękuję, ale zawsze z tyłu głowy jest ze mną choroba, którą przebyłam. Musiałam zmienić sposób myślenia. Chciałabym chwytać życie garściami, ale czasami brakuje mi energii. A może właśnie dzięki temu jeszcze bardziej mi się chce?

Konsekwencje choroby zostaną z tobą na zawsze?
Tarczyca jest nam potrzebna, aby dobrze funkcjonować. Reguluje poziom energii w organizmie i odpowiada za nastrój. Jej całkowity brak powoduje, że mam tej energii za mało. Chociaż bardzo się staram, uprawiam sport i zdrowo się odżywiam, bywa, że czuję niemoc. Ta niemoc będzie mi towarzyszyć zawsze.

Masz trudniej. Mogłabym się od ciebie uczyć. Pamiętasz moment, gdy dowiedziałaś się, że chorujesz na nowotwór tarczycy?
Zbliżały się moje 13. urodziny. Mama zauważyła wole na mojej szyi, czyli charakterystyczne zgrubienie. Czułam się wtedy dobrze, prowadziłam aktywny tryb życia i nie przypuszczałam, że mogę być chora. Pierwszy lekarz zbagatelizował sprawę, powiedział: „Taka uroda”. Na kolejnych badaniach dostałam skierowanie do szpitala i diagnozę – nowotwór brodawkowaty tarczycy. Równy miesiąc później miałam operację.

13. urodziny obchodziłam już w szpitalu.

Później pojawiły się przerzuty na węzły chłonne i miałam kolejną operację. Dzisiaj jestem w pełni zdrowa, ale skutki uboczne będą towarzyszyć mi do końca życia.

Jakie to skutki uboczne poza obniżeniem nastroju?
Nie posiadam czucia jednej strony ciała – od czaszki aż po żebra. Nacięli mi nerw. Nauczyłam się z tym żyć. Do tego doszły kompleksy, z którymi musiałam się mierzyć. Byłam nastolatką z widoczną blizną na szyi. Chodziłam w chustkach i golfach, żeby nikt jej nie widział.

Pamiętasz przykre komentarze?
Otaczali mnie mądrzy i dobrzy ludzie, od których nigdy nie usłyszałam przykrych słów, ale wmówiłam sobie, że ludzie nie widzą mnie, tylko tę bliznę. Minęło 11 lat, dzisiaj mogę powiedzieć, że się zaprzyjaźniłyśmy. Traktuję ją jako ozdobę i noszę dumnie zamiast biżuterii.

To wyjątkowe podejście do tematu. Ale w przyjaźni bywają zarówno piękne, jak i trudne momenty.
I nam się takie zdarzają. Nie wynika to z kwestii estetycznych, ale fizycznych. Czasami blizna mnie „ciągnie”. Gdy miałam 13 lat, dostałam zalecenie, żeby ją smarować, ale tak bardzo się jej brzydziłam, że nie chciałam jej dotknąć i zrobiły mi się duże zrosty. Gdy założę golf, mam wrażenie, że ona mnie bardzo swędzi. To takie swędzenie od środka, więc drapanie nie przynosi ulgi. A że nie mam czucia po tej stronie ciała, potrafię zadrapać się aż do krwi.

Co czujesz, gdy na nią patrzysz?
To zależy od dnia i humoru. Często towarzyszy mi uczucie spokoju i obojętności – w tym pozytywnym znaczeniu. Zdążyłam się do niej na tyle przyzwyczaić, że już jej nie zauważam. Kiedy mam gorszy humor i patrzę w lustro, nie obarczam jej winą. Przypomina mi o tym, że odniosłam ogromny sukces w walce z chorobą. Była to duża lekcja pokory i cierpliwości. Czasami nachodzą mnie myśli: Co by było, gdyby to wszystko się nie wydarzyło? Zdarzają się rzadko i są spowodowane ciekawością, a nie złością. Naprawdę cieszę się, że ją mam. Blizna rozjaśnia mi te gorsze dni, a w te lepsze dodaje pewności siebie.

Zanim w twoim życiu pojawiła się samoakceptacja, pojechałaś na Erasmusa do Hiszpanii. Wyjazd był pełen kolorów, również tych ciemnych.
O Erasmusie mówi się najczęściej w kategorii przygody życia. U mnie było trochę inaczej. Popadłam w chandrę.

Co poszło nie tak?
Pojechałam do Castejón niedaleko Walencji. To było miasteczko seniorów. Mała, wypalona słońcem mieścina, pełna staruszków spacerujących z laseczkami u boku. Śmieję się, że brakowało tylko świerszcza w tle. To był mój pierwszy samodzielny wyjazd z rodzinnego domu na tak długi czas. Zamiast się cieszyć, przez pierwsze dwa tygodnie nie wychodziłam z pokoju. Potem było raz lepiej, raz gorzej. Poznałam ludzi w moim wieku i potrafiłam się z nimi bawić, ale gdy tylko wracałam do swojego pokoju, smutek też powracał. Dopiero miesiąc przed wyjazdem odzyskałam radość życia i chciałam wszystko nadrobić. Wtedy skorzystałam z Erasmusa na 200 procent.

Czyli chandra towarzyszyła ci aż przez cztery miesiące? To brzmi niepokojąco…
Tak, naprawdę nie wiedziałam, co mi jest. Przecież byłam w gorącej Hiszpanii! Dzisiaj wiem, że potrzebowałam czasu, aby pobyć sama ze sobą. Musiałam przerobić wiele tematów. To był trudny, ale potrzebny czas.

Może wyjazd daleko od domu stał się katalizatorem burzącym konstrukcję, którą obudowywałaś się przez całe życie. Nagle wszystko runęło i został brak akceptacji…
Myślę, że tak właśnie było. Z wieloma sprawami nie byłam pogodzona. Jeszcze przed wyjazdem czułam smutek, który nasilił się w Hiszpanii.

Z perspektywy czasu wiem, że Erasmus dał mi ogromnie ważną i potrzebną lekcję.

Nowe środowisko i odcięcie od najbliższych spowodowały proces, bez którego nie byłabym dzisiaj pogodzona sama ze sobą. Musiałam ten czas przeżyć w swojej własnej głowie, żeby zrozumieć, kim jestem.

Gdybym mogła pojechać raz jeszcze, nie zastanawiałabym się ani chwili.

Czy samoakceptacja przyszła od razu po Erasmusie?
Prawdziwy przełom nastąpił, gdy poznałam mojego partnera. Wcześniej żyłam w przekonaniu, że znalezienie miłości życia zależy od wyglądu, a ja siebie nie akceptowałam. Partner rozbudził we mnie najcieplejsze uczucia wobec siebie samej i swojego ciała. Rozpromieniałam. Zaakceptowałam siebie w pełni i to uczucie nie znika.

Akceptację zawdzięczasz partnerowi czy może jednak bardziej sobie?
Kiedyś powiedziałabym, że tylko i wyłącznie partnerowi, ale dzisiaj wiem, że on otworzył mi drzwi na inne postrzeganie świata. Cała reszta była kwestią moich wyborów. Dlatego dziękuję również sobie.

Na studiach stworzyłaś projekt fotograficzny „Bliźni”, pokazujący osoby z podobnymi przejściami do twoich.
Naturalnie spotykałam na swojej drodze osoby z bliznami, których historie bardzo mnie ciekawiły. Poznawałam najróżniejsze etapy współistnienia z blizną: jedni zaprzyjaźniają się, inni koegzystują, pozostali nienawidzą. Byłam głodna tych historii, chciałam poznać wszystkie szczegóły. Zapragnęłam kompletować te opowieści. Byłam ciekawa, jak droga od nienawiści do akceptacji przebiega u innych.

Pomysł, aby zebrać te historie, narodził się na studiach magisterskich. Początkowo zaangażowałam 12 osób. Zdjęcia były czarno-białe, a historie surowe, bez emocji. Wszystko miało taki smutny wymiar, wręcz traumatyczny. Dzisiejsza wersja projektu jest bardziej optymistyczna. Zebrałam 34 historie.

Kim są bohaterowie?
Jest na przykład kobieta, która mieszka w Hiszpanii. Przez całe życie cierpiała na choroby związane z kośćmi. Miała wiele blizn po przeszczepach, z których była dumna. Poinformowała mnie, że właśnie mierzy się z największym wyzwaniem w swoim życiu i nie wie, czy temu podoła. Nie wiedziałam, o jakie wyzwanie chodzi. Nie naciskałam. Kilka dni później zobaczyłam w mediach społecznościowych, że tym wyzwaniem była amputacja nogi. Poznałam również młodą dziewczynę, która samookaleczała się z powodu problemów rodzinnych. Miała ponad 120 blizn na całym ciele. Mimo młodego wieku podeszła do tematu bardzo dojrzale. Chciała zwrócić uwagę na tematy samookaleczeń, depresji i chorób psychicznych, aby przestrzec innych.

W jaki sposób zbierałaś te historie?
Planowałam spotykać się z bohaterami osobiście, ale pandemia pokrzyżowała moje plany. Poprosiłam więc o nagrania audio, które spisywałam. To było genialne, bo każdy mógł podzielić się swoją historią w miejscu, w którym czuje się najbezpieczniej. Niektórzy potrzebowali więcej czasu, a ja ich nie poganiałam. Odsłuchiwanie tych nagrań miało dla mnie charakter mistyczny.

Jaka jest misja projektu?
Dla każdego inna. Ja pozwalam moim bohaterom zrobić krok naprzód. Mały albo stumilowy. Dla wielu z nich opowiedzenie historii miało charakter terapeutyczny.

Projekt nie jest publiczny, ale moim zdaniem ma duży potencjał. Jak widzisz jego przyszłość?
Chcę pokazać go światu.

Zainteresował Cię ten tekst?
Przejrzyj pełne wydanie Europy dla Aktywnych 1/2022

#blizna #tarczyca #fotografia #projekt #blizni #castejon #walencja

stopka strony