Czytelnia

Wolontariat

Lekcja wdzięczności

Data publikacji
opublikowane przez:

Daria Nawrot

O pracy w slumsach na drugim końcu świata, która stała się inspiracją do podjęcia nowych studiów – opowiada Małgorzata, uczestniczka wolontariatu misyjnego w Afryce.

Pamiętasz moment, w którym zdecydowałaś, że chciałabyś wyjechać na wolontariat misyjny do Afryki?

To marzenie pojawiło się we mnie bardzo wcześnie, bo już w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Chodziłam wówczas do szkoły prowadzonej przez Siostry Salezjanki. Pamiętam, jak pewnego dnia odwiedziła nas grupa młodzieży z Afryki, która przyjechała wtedy do Polski w ramach jakiegoś projektu. Do dziś mam przed oczami ich piękne, kolorowe stroje i szerokie uśmiechy. Była to bardzo radosna grupa, biła od nich niesamowita energia. To właśnie wtedy zrodziło się we mnie pragnienie, żeby kiedyś tam pojechać, zobaczyć jak żyją, gdzie chodzą do szkoły i jak wygląda ich codzienność.

Kilkanaście lat później to marzenie udało się zrealizować. Opowiesz jak do tego doszło?

Chęć wyjazdu na misję towarzyszyła mi przez wiele lat, ale długo brakowało mi odwagi i wiary w siebie. Myślałam sobie: co taka zwykła dziewczyna z małego miasta, bez większych talentów może dać komuś na drugim końcu świata? Kiedy studiowałam pielęgniarstwo, poznałam kleryka, który był jednocześnie ratownikiem medycznym i opowiedział mi o swojej misji w Peru. To od niego dowiedziałam się o Salezjańskim Ośrodku Misyjnym Don Bosco w Warszawie. Wchodząc w ostatni rok studiów, postanowiłam się przełamać i dołączyłam do grupy formacyjnej przygotowującej do wyjazdu na misję. Tak rozpoczęła się jedna z najpiękniejszych przygód mojego życia.

Ośrodek uwzględnił Twoje preferencje co do miejsca wyjazdu i po roku przygotowań znalazłaś się w Afryce. Jakie były Twoje pierwsze wrażenia po dotarciu do Zambii?

Muszę przyznać, że początek był znacznie trudniejszy, niż się spodziewałam. Moja misja odbywała się w Ciloto – domu dziecka założonym przez Salezjanów na terenie jednych z największych afrykańskich slumsów o nazwie Makululu, zlokalizowanych w centralnej Zambii. W ośrodku mieszkało na stałe około osiemdziesięciu chłopców, w wieku od siedmiu do osiemnastu lat. Każdy z nich miał swoją trudną historię – w większości pochodzili z rodzin, w których problemem była nie tylko bieda, ale też alkohol, narkotyki, a nawet przemoc. Na początku przerażało mnie to, że chłopców jest tak dużo, bałam się, że nie dam rady zapamiętać ich imion. Poza tym okazało się, że choć w Zambii językiem urzędowym jest angielski, to nie wszyscy ten język znają, a nawet jeśli znają, to mówią w nim z bardzo dziwnym akcentem. Pamiętam, że przez kilka pierwszych dni w ogóle nie byłam w stanie ich zrozumieć. Zastanawiałam się wtedy, czy ten wyjazd był dobrą decyzją.

Co zatem sprawiło, że stał się jedną z najpiękniejszych przygód życia?

Z każdym tygodniem było coraz lepiej. Myślę, że potrzebowałam czasu, aby zrozumieć ten zupełnie inny świat i kulturę, która jest tak odmienna od naszej. Natomiast to, co uważam za najbardziej wartościowe to więź, jaką udało mi się stworzyć z wychowankami Ciloto. Chłopcy po bliższym poznaniu skradli moje serce, a ich radość i uśmiechy były tym, co motywowało mnie do codziennej pracy i dodawało sił w chwilach zwątpienia. Wraz z drugą wolontariuszką traktowane byłyśmy przez nich jak mamy. Czułam jakbyśmy byli jedną wielką rodziną. Dlatego koniec misji i czas rozstania okazał się ostatecznie dużo trudniejszy niż jej początek.

Jak wyglądał typowy dzień w Ciloto?

Dzień zaczynał się bardzo wcześnie. O szóstej mieliśmy mszę świętą, a po niej śniadanie. Następnie chłopcy szli do szkół, które mieściły się na terenie naszego ośrodka. Uczniowie szkoły podstawowej chodzili do niej na trzy zmiany: na siódmą, dziewiątą i dwunastą, a ci ze szkoły średniej mieli zajęcia od siódmej do piętnastej. Zawsze więc jakaś część wychowanków zostawała w ośrodku i razem wykonywaliśmy codzienne obowiązki. Należało do nich między innymi sprzątanie, przygotowywanie posiłków, czy praca na farmie. O piętnastej wszyscy gromadziliśmy się, aby odmówić koronkę do Bożego Miłosierdzia. Potem był obiad, a następnie zajęcia w oratorium, czyli miejscu, w którym chłopcy spędzali wolny czas. Oratorium było otwarte przez siedem dni w tygodniu dla wszystkich dzieci ze slumsów Makululu, zawsze więc bardzo dużo się tam działo. Największą popularnością  cieszyły się różnego rodzaju gry, przede wszystkim w piłkę nożną, koszykówkę i siatkówkę. Nie brakowało też zabaw na zjeżdżalni, gier planszowych oraz muzyki i tańców. Czas odpoczynku kończył się o osiemnastej trzydzieści wspólnym odmawianiem różańca. Następnie jedliśmy kolację, a po niej było jeszcze odrabianie lekcji, a w weekendy – oglądanie filmów i bajek.

Do Zambii wyjechałaś już jako dyplomowana pielęgniarka. Umiejętności zdobyte na studiach przydały się na miejscu?

Zdecydowanie. Do przydzielonych mi zadań należała między innymi podstawowa opieka medyczna, polegająca na opatrywaniu ran, wydawaniu leków, czy chodzeniu z wychowankami do pobliskiej kliniki, kiedy była taka potrzeba. Na początku największym wyzwaniem było to, że chłopcy opisywali swoje dolegliwości w lokalnym języku. Aby ich rozumieć, musiałam więc przyswoić sobie podstawy Bemba, zwłaszcza w zakresie słownictwa obejmującego choroby i części ciała. Praca pielęgniarki na miejscu okazała się też świetną okazją do poszerzenia praktycznej wiedzy medycznej. W Afryce spotkałam się z jednostkami chorobowymi, które u nas są już prawie nieobecne, jak na przykład świerzb, i musiałam nauczyć się je rozpoznawać.

Co jeszcze zaskoczyło Cię w afrykańskiej rzeczywistości?

Podejście do czasu, który Zambijczycy zdają się pojmować zupełnie inaczej niż my. Na co dzień jestem bardzo zorganizowaną i punktualną osobą, więc trochę mi zajęło, aby przyzwyczaić się, że w Afryce dzień rzadko kiedy przebiega zgodnie z planem. Tam nikogo nie dziwi, że spotkanie umówione na ósmą zaczyna się o dziesiątej. Pamiętam, jak ksiądz misjonarz, który jest w Zambii już od czterdziestu lat, powiedział mi na samym początku: „my mamy zegarki, a oni mają czas”. Myślę, że to zdanie dobrze oddaje różnicę w postrzeganiu czasu przez Europejczyków i mieszkańców kontynentu afrykańskiego.

Czy w trakcie dziesięciomiesięcznego pobytu na misji miałaś możliwość, aby podróżować?

Tak, każdemu wolontariuszowi na misji długoterminowej przysługuje dwudziestosześciodniowy urlop. Pozwoliło mi to dość dokładnie zwiedzić Zambię, byłam zarówno na północy, jak i na południu kraju. Największe wrażenie zrobiły na mnie Wodospady Wiktorii, znajdujące się na granicy Zambii i Zimbabwe.

Co w Twoim życiu zmienił wolontariat misyjny?

Bardzo wiele mnie nauczył. Zmusił do skonfrontowania się ze swoimi słabościami i zweryfikowania niektórych przekonań na własny temat. Był też wspaniałą lekcją empatii i umiejętności patrzenia na świat z perspektywy drugiego człowieka. Od chłopców w Ciloto nauczyłam się doceniania nawet najdrobniejszych rzeczy i odczuwania wdzięczności za wszystko, co mam. Nazywam ich moimi nauczycielami radości, bo to oni pokazali mi, jak cieszyć się każdym dniem. Pobyt na misji zainspirował mnie też do dalszego rozwoju zawodowego. Jeszcze będąc w Afryce, zaaplikowałam na studia z pedagogiki resocjalizacyjnej, na którą obecnie uczęszczam. Mam nadzieję, że zdobytą wiedzę wykorzystam w przyszłości w pracy z dziećmi i młodzieżą, która stała się moim nowym marzeniem.

 

Rozmówca: Małgorzata Kuchta

Rozmawiała: Daria Nawrot

Wywiad ukazał się w publikacji ,,Międzynarodowy wolontariat młodzieży.”