Czytelnia

Wolontariat

Po prostu być

Data publikacji
opublikowane przez:

Daria Nawrot

O tym, że wyruszając na wolontariat, otrzymujemy niekiedy więcej, niż dajemy – opowiada Edyta, uczestniczka misji realizowanej w boliwijskim domu dziecka.

Trwający dziewięć miesięcy wolontariat misyjny spędziłaś w malowniczej Tupizie leżącej u podnóża boliwijskich Andów. Miałaś wpływ na wybór miejsca, do którego pojedziesz?

Na etapie przygotowań do wyjazdu mogłam wskazać kontynent, na którym chciałabym zrealizować misję. Kilka lat wcześniej byłam w Panamie na Światowych Dniach Młodzieży, po których przez pięć miesięcy podróżowałam po Kolumbii, Peru i Boliwii, zatrzymując się głównie w ośrodkach misyjnych, a także u rodzin i przyjaciół księży misjonarzy. Poznałam wówczas mnóstwo wspaniałych ludzi, z którymi mam kontakt do dziś. Dzięki tej podróży nauczyłam się też podstaw języka hiszpańskiego. Bardzo się cieszę, że wybrany przeze mnie kierunek został zaakceptowany i ten misyjny czas spędziłam właśnie w Boliwii.

Dlaczego zdecydowałaś się akurat na wolontariat misyjny?

O wyjeździe na misję marzyłam od trzynastego roku życia. Pamiętam, jak zaczytywałam się w blogach uczestników Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego i wyobrażałam sobie, że kiedyś też znajdę się wśród nich. Na miejsce studiów wybrałam Kraków, między innymi z tego względu, że jest tam zlokalizowany jeden z oddziałów SWM. W działania Wolontariatu zaangażowałam się już kilka lat temu. Był to bardzo rozwijający czas, pełen dobrych doświadczeń i inspirujących rozmów z ludźmi, którzy wracali ze swoich misji. Wszystko to jeszcze bardziej zachęciło mnie do wyjazdu.

Wyjazd na misję, zwłaszcza tak odległą, wiążę się nieraz ze sporym kosztem. Jakie wydatki musiałaś ponieść, aby wziąć w niej udział?

Każdy wolontariusz, który chciał wówczas wyjechać na misję, musiał wnieść kwotę w wysokości jedenastu i pół tysiąca złotych na pokrycie kosztów biletów lotniczych, ubezpieczenia, szczepień oraz wiz. Wyjazd można było oczywiście opłacić z własnych oszczędności, ale jeśli ktoś nie dysponował takimi pieniędzmi, mógł zorganizować zbiórki internetowe lub zbiórki podczas niedziel misyjnych w parafiach. Ja zdecydowałam się na tę drugą opcję. W ciągu trzech miesięcy przeprowadziłam pięć niedziel misyjnych. Dzięki ofiarodawcom uzbierałam pieniądze nie tylko na wyjazd, ale także na materiały do nauki i zabawy dla dzieci oraz na bieżące potrzeby placówki. W miejscu pobytu wolontariusz ma zapewnione zakwaterowanie oraz pełne wyżywienie, jednak warto mieć ze sobą trochę własnych pieniędzy na różne dodatkowe wydatki, czy podróże.

Wolontariat realizowałaś w domu dziecka prowadzonym przez siostry zakonne. Co należało do Twoich obowiązków?

Moim zadaniem było pomaganie siostrom w opiece nad dziećmi. W hogarze – tak nazywaliśmy nasz dom – mieszkało około trzydzieścioro dzieci w wieku od czterech do osiemnastu lat, zarówno chłopcy, jak i dziewczęta. Codziennie zaprowadzałam je do szkoły lub przedszkola, pomagałam przy odrabianiu lekcji i towarzyszyłam w różnego rodzaju aktywnościach. Były to dzieci znajdujące się w trudnej sytuacji życiowej – częściowo osierocone lub pochodzące z rodzin, w których problemem była bieda, przemoc, nadużywanie narkotyków, czy prostytucja. W hogarze miały zapewnione bezpieczne warunki życia, jednak tym, czego potrzebowały najbardziej, była nasza obecność, indywidualna uwaga i chociaż odrobina czułości. Dzieci uwielbiały się do nas przytulać i spędzać z nami czas.

Jak wyglądał Twój typowy dzień w hogarze?

Od poniedziałku do piątku mój dzień zaczynał się zazwyczaj kilka minut po siódmej poranną modlitwą z  dziećmi i przygotowaniem ich do wyjścia. Po zaprowadzeniu ich do szkół i przedszkoli miałam około dwugodzinną przerwę. Następnie szłam odebrać dzieci z placówek i o trzynastej mieliśmy wspólny obiad. Po nim siadaliśmy do odrabiania lekcji, które trwało zwykle cztery godziny. W międzyczasie często też zaprowadzałam dzieci na różne zajęcia dodatkowe albo do lekarza. O osiemnastej była kolacja, a po niej zazwyczaj czas wolny i przygotowanie do snu. Co wieczór starałam się odwiedzać inny pokój, żeby spędzić z dziećmi jeszcze trochę czasu i dać im namiastkę rodzicielskiej opieki, której tak bardzo im brakowało. Razem odmawialiśmy modlitwę i czytaliśmy bajki.

A jak wyglądały weekendy?

Sobota była dla wolontariuszy dniem wolnym od pracy. W niedzielę dzień zaczynał się nieco później niż zwykle. O dziesiątej trzydzieści szliśmy na mszę świętą, po której był obiad, a następnie czas na odpoczynek i zabawę. O piętnastej zaczynała się prowadzona przeze mnie i współwolontariuszki lekcja angielskiego, którą starałyśmy się zawsze urozmaicać różnymi ciekawymi ćwiczeniami i aktywnościami na świeżym powietrzu. Muszę jednak przyznać, że dzieci niechętnie uczyły się tego języka. Co ciekawe, były dużo bardziej zainteresowane językiem polskim i korzystały z każdej okazji, żeby przyswoić sobie nowe słówka. Często mówiły do mnie: dzień dobry panienko, ale też: dobranoc albo: idziemy! Niekiedy zdarzało mi się również słyszeć: kurcze blaszka!

Na co dzień spotykałaś się z wieloma trudnymi historiami dzieci, które doświadczyły porzucenia, zaniedbania, a nawet przemocy. Wyobrażam sobie, że nie było to dla Ciebie łatwe.

Rzeczywiście, był to jeden z najtrudniejszych aspektów wolontariatu. Dzieci czasami opowiadały o skrajnie trudnych sytuacjach, które działy się w ich domach. Kłębiło się w nich wiele nieprzepracowanych emocji i traumatycznych wspomnień. Przez kilka pierwszych miesięcy w ośrodku brakowało zaangażowanego psychologa, który mógłby udzielać im wsparcia. Nie ukrywam, że dla mnie ta sytuacja była momentami mocno przytłaczająca. Na szczęście aktualnie w placówce pracuje psycholog, która towarzyszy dzieciom na co dzień i wkłada dużo starań w to, aby pomóc im uzdrowić trudną przeszłość.

Jak z perspektywy czasu oceniasz to doświadczenie? Czego nauczył Cię wolontariat w Boliwii?

To było trudne, ale zarazem piękne doświadczenie, które w jakiś sposób mnie uczłowieczyło. Zanim zaangażowałam się w wolontariat, trochę idealizowałam misje. Wydawało mi się, że wolontariusz to taki bohater, który wyrusza na drugi kraniec świata i poświęca się dla innych. Tymczasem wolontariat – zarówno ten odbywany w Polsce, jak i w Boliwii, pomógł mi spojrzeć na misje jako na coś bardzo zwyczajnego. Zrozumiałam, że najważniejsze na misji to po prostu być – dać swoją obecność, ale też przyjąć czyjąś obecność w swoim życiu, na zasadzie wzajemnej wymiany. Mam poczucie, że bardzo dużo otrzymałam od tych dzieci. Zaskoczyło mnie, że mimo tak trudnej przeszłości, obdarzyły mnie ogromem bezwarunkowej miłości i zaufania. Poprzez ich pełne prostoty i czułości gesty, słowa i spojrzenia doświadczyłam tego, jak bardzo Pan Bóg mnie kocha.

Znalazłaś czas, by odwiedzić swoich południowoamerykańskich przyjaciół?

Tak, spędziłam półtora miesiąca poza placówką, by odwiedzić przyjaciół z Panamy, Kolumbii i Peru. Czuję ogromną wdzięczność za to, że mogłam spotkać się z nimi ponownie. W czasie urlopu poznałam też dokładniej Boliwię. Sama Tupiza jest dosyć turystycznym miasteczkiem, znajdują się tam ciekawe szlaki o wyjątkowych formacjach skalnych. Jest też bazą wypadową w jedno z najbardziej znanych miejsc w Boliwii – Salar de Uyuni, czyli największe solnisko świata. Wybrałam się tam z moimi współwolontariuszkami. Jest to jedno z najpiękniejszych miejsc, w jakich byłam – takie Niebo na Ziemi.

 

Rozmówca: Edyta Makar 

Rozmawiała: Daria Nawrot

Wywiad ukazał się w publikacji ,,Międzynarodowy wolontariat młodzieży.”